Relacja

CANNES 2014: Polowanie na lisa

autor: , /
https://www.filmweb.pl/article/CANNES+2014%3A+Polowanie+na+lisa-105053
Kolejny dzień na festiwalu i kolejne filmy. Michał Walkiewicz nie zawiódł się na długo oczekiwanym "Foxcatcher" Bennetta Millera ("Moneyball"). Monika Martyniuk z kolei chwali western Tommy'ego Lee Jonesa – "The Homesman". To jego pierwszy reżyserski projekt od czasu "Trzech pogrzebów Melquiadesa Estrady".


Polowanie na lisa (rec. filmu "Foxcatcher")

W jednej ze scen "Foxcatcher" widzimy trening zapaśniczy braci Shultzów. Dave (Mark Ruffalo) jest starszy. To dwukrotny mistrz świata i właściciel złotego medalu olimpijskiego z igrzysk w Los Angeles. Jego ruchy są miękkie, ciało elastyczne, w kolejnych chwytach obserwujemy olbrzymią siłę, ale też grację i lekkość. Młodszy z braci, Mark (Channing Tatum), również przywiózł z Los Angeles medal, lecz wyższej kategorii wagowej: jest agresywniejszy, napiera całą masą, rzuca się przeciwnikowi do nóg, w końcu rozkwasza mu nos uderzeniem głową. Chwyty i ciosy zastępują bohaterom filmu słowa, stają się rodzajem uniwersalnego języka, a rzeczony dialog dotyczy kwestii odwiecznej, mianowicie braterskiej rywalizacji. David trenuje Marka, otacza go czułą opieką, a gdy trzeba – przywraca do pionu. Siłą rzeczy, Mark nie potrafi więc wyjść z jego cienia. To kolejny po niedawnym "Wojowniku" Gavina O'Connora obraz, w którym style walki bohaterów odzwierciedlają ich życiową filozofię. 



W opartym na faktach filmie Bennetta Millera braterska miłość zostanie oczywiście wystawiona na próbę. Dramat rozegra się w murach tytułowego Foxcatcher – klubu sportowego dla zapaśników, będącego jednocześnie arystokratyczną fanaberią oraz życiową misją multimilionera Johna Du Ponta (Steve Carell). Dziedzic fortuny ściąga do swojej "stajni" Marka i w zamian za wywrotkę dolarów życzy sobie kolejnych sukcesów (pomijając subtelnie zasygnalizowane, homoerotyczne pragnienia): najpierw na mistrzostwach świata w Budapeszcie, potem na olimpiadzie w Seulu. Okrutna koda tej historii jest dobrze znana, ale jeśli mimo wszystko losy braci Shultzów są dla Was tajemnicą, powstrzymajcie się od oglądania zwiastunów filmu i internetowego surfingu – to może być dla Was twist na miarę ostatniego aktu "Sugar Mana".

Poprzedni film Millera, kapitalny "Moneyball", pokazywał od kuchni zawodową ligę baseballową MLB. Wchodząc na trybuny tylnym wejściem, zaglądając do szatni zawodników i biur sportowych agentów, zostaliśmy ustawieni przez reżysera w niewygodnej pozycji. Kibicowanie głównemu bohaterowi wiązało się z poparciem dla sportowej technokracji. Uzbrojony w tabele, wykresy i cyfry trener zubożałej drużyny średniego szczebla wprowadził w życie system, który zagwarantował jego podopiecznym rekord wygranych meczów z rzędu. Po drugiej stronie były wielkie pieniądze, bezwzględny establishment, ale i gwiazdy, które same mogły zadecydować o wyniku spotkania, odnowić naszą wiarę w piękno i nieprzewidywalność sportu. Z racji niskiej pozycji bohaterów na sportowej i finansowej drabince bytów przyznawaliśmy im status moralnych zwycięzców i pogardzaliśmy bogaczami, których stać było na prawdziwych artystów baseballu. W "Foxcatcher" ta zaburzona perspektywa wraca do "normy": znów trzymamy stronę tych, którzy wierzą, że w sporcie nie chodzi o złapanie lisa, tylko o pogoń za nim, nie o zwycięstwo, lecz o samą rywalizację – o sztukę, której ludzkie ciało jest zarówno podmiotem, jak i przedmiotem. Du Pont siłą rzeczy musi więc służyć za czarnego luda.  



Dziedzic to w interpretacji Steve'a Carella postać trochę z horroru, a trochę z komedii, figura zarazem przerażająca i żałosna, zdeprawowany przez bogactwo filantrop i zakompleksiony, napędzany przez niezdrową, obsesyjną relację z matką nieudacznik. Scenarzyści podsuwają mu żarciki, wkładają w usta mocne puenty, a fenomenalnie ucharakteryzowany Carell pozwala sobie na kolejne efektowne szarże. Nie do końca klei się to może z realistyczną konwencją i aktorskim kluczem, w którym gra reszta obsady (zwłaszcza świetni Tatum i Ruffalo), ale mimo wszystko obecność Carella dobrze robi filmowi.

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.


Prosta histeria (rec. filmu "Homesman")

"The Homesman" to wbrew tytułowi kino rozpisane głównie na żeńskie głosy. W saloonie Tommy'ego Lee Jonesa (zainspirowanego powieścią Glendona Swarhouta oraz stającego zarówno za, jak i przed kamerą) to właśnie kobiety rozdają karty. Przy stole mają przewagę – cztery do jednego.



Nebraska, rok 1855. Główna bohaterka, Mary Bee Cuddy (Hilary Swank) to osoba pewna siebie, odważna, dobrze zorganizowana. Nie boi się stawiać czoła niebezpiecznym wyzwaniom, a do takich niewątpliwe należy wyprawa w głąb kraju i eskorta trzech niepoczytalnych kobiet ze stanu Nebraska do Iowa. Cuddy ma wprawdzie towarzystwo w postaci krewkiego George'a Briggsa (Tommy Lee Jones), ale lekko nie będzie: jedna z kobiet jest zamknięta w sobie, druga rozhisteryzowana i agresywna, trzecia z kolei – pogrążona w apatii. Po drodze – w duchu gatunku – czekają na nich Indianie, właściciele hotelu odmawiający wędrowcom posiłku i noclegu (czym – w zgodzie z prawidłami wszelkich reinterpretacji gatunku – zasługują na spektakularną zemstę) oraz cienie z przeszłości Briggsa, jego dawni wrogowie. Klincz bohaterów oraz starcia ich postaw są tu na porządku dziennym i nierzadko prowadzą do zaskakujących zwrotów akcji.

Połączenie motywu szaleństwa z tak konserwatywnym gatunkiem jak western to niezły pomysł na film. W końcu to właśnie w XIX wieku kobieca histeria zaczęła być rozpatrywana w kategoriach medycznych. Umiejscowienie akcji na Dzikim Zachodzie pozwoliło wyeksponować to, co w filmie Lee Jonesa najważniejsze, i rozciągnąć paralelę pomiędzy ówczesnym a dzisiejszym statusem społecznym kobiet. "A może ożeniłbyś się ze mną?" – spyta Cuddy zaskoczonego Briggsa, gdy już ustąpi początkowa nieufność, a bohaterowie staną się dla siebie wsparciem. Czyżby mężczyzna stał się tak bliski bohaterce? Pewnie tak, chociaż romantyczna aura jest tu stonowana: Cuddy prowadzi dość desperackie poszukiwania towarzysza życia już od pierwszych scen filmu, zdając sobie sprawę z nieuchronnie upływającego czasu. To z jednej strony kobieta niezależna, z drugiej – krucha i wrażliwa, która zapłaci za te przymioty wysoką cenę. W ogóle postaci kobiece w tej historii to istoty raczej bezradne, bierne. Podległe swoim mężom, spod patriarchalnej dominacji wyzwalają się paradoksalnie właśnie przez szaleństwo.  

Całą recenzję Moniki Martyniuk przeczytacie TUTAJ.


Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones